niedziela, 21 lipca 2013

“I am Dead, but it's not so bad. I've learned to live with it.”

Jak nie wampiry to zombie. Mam wrażenie, że ostatnio co drugi film na jaki trafiam to historia o trupach. Na szczęście nie wszystkie są nudne i patetyczne. Jakiś czas temu pisałam o "Mrocznych cieniach", dzisiaj będzie o o historii miłosnej, która przytrafiła się niejakiemu R. Kim jest R.? To zimny trup. Zombie, którego jedynym zajęciem jest zjadanie ludzi. No i może jeszcze kolekcjonowanie różnych rzeczy w tym dobrych winyli. R. jest głównym bohaterem filmu "Wiecznie żywy". Trudno ów obraz jednoznacznie sklasyfikować. Bo jest to zarówno horror jak i komedia. Można go określić również jako romans. Dla mnie to przede wszystkim film, który bez zbędnego patosu, emanowania przemocą czy nagością potrafi skupić na sobie uwagę. Zombie zakochuje się w dziewczynie, której ojciec jest dowódcą ludzi. Jonathan Levine odwalił kawał dobrej roboty. Sceny przedstawiające rodzące się uczucie są urocze, zabawne i oryginalne. To, co w innych filmach skierowanych do młodzieży jest pokazane w sposób przerysowany, tu jest niezwykle proste. Spojrzenia i gesty zastępują wielkie słowa. Młodzi aktorzy (Hoult i Palmer) grają swoje role więcej niż poprawnie. Jest w nich jakaś świeżość i nieschematyczność. Jeśli dodać do tego przezabawną narrację, którą prowadzi główny bohater, ciekawą muzykę (uwielbiam ambitne kawałki w filmach) i niezłe zdjęcia, to otrzymamy całkiem interesującą propozycję. I to nie tylko dla nastolatków, ale też dla każdego, kto oczekuje od filmu dobrej rozrywki.